kiedyś myślałem, że moim zawodowym sukcesem będzie sprzedanie drogiego alkoholu.
dziś wiem, że tak nie jest...
dziś sprzedaję najtańszy. w tej samej cenie.

poniedziałek

zaklęte rewiry est. 2010

na przestrzeni kilkunastu lat w polsce praca w gastronomii uległa wielkiej degradacji. o zaszczytnej onegdaj funkcji bufetowego pamiętają teraz tylko ludzie, którzy do barów przychodzą rzadko, jeśli w ogóle. to barman był arystokratą klasy pracującej, jak opisał go nowicki (nowicki..?), to on, razem ze starszymi kelnerami "panami starszymi" tworzył atmosferę lokalu i stanowił podstawowy element magiczny każdego z nich.
selekcja była trudna, nie każdy się nadawał i nie każdego chciano.
nie chodzi już nawet o to, żeby być miłym i otwartym wobec klienta - do tego nie trzeba wielkiej filozofii, wystarczy być dobrze wychowanym; jednakże dzisiaj na samą myśl o znajomości etykiety i protokołu dyplomacyjnego można zrzygać się ze śmiechu.

ze śmiechu najdalej rzygaliby dzisiejsi barmani, niesamowicie wydajni, agresywni, zadufani w sobie młodzi studenci, których wysoce pierdoli to, kim lub czym barman był wczoraj. ja byłbym wśród nich, to raczej oczywiste.. parę lat zarobić, pobawić się, pozaliczać, zostać przedstawicielem diageo, bolsa czy bacardi martini. albo zrobić dwójeczkę, zaczepić się na wycieczkowcu i tam robić swoje, za 300%. o taak. promy, święty graal tego zawodu.
w momencie, gdy od barmanów zaczęto wymagać więcej, dokonała się powolna synteza i wyodrębnienie potrzebnych cech, zostawiając te mniej potrzebne gdzieś tam, między butelkami lepszego wina kurzącymi się na zapleczu, a serwetkami, które w prehistorii wskazywały, który z gości jest właśnie obsługiwany. ich miejsce na barze zajęły neony johnniego walkera, magnesowe pudełko absoluta i mnóstwo innych, nowoczesnych i oczojebnych gadżetów, którym klient ma zadanie się przyglądać, bo barman jest zbyt zajęty, żeby z nim rozmawiać. i zostawić napiwek, chuj wie za co.

środa

ars barmandi II

po tych kilku latach podrywania, gdy zupełnie już traci się przyjemność z szybkich numerków i niezobowiązujących rypanek, zgorzkniałym adonisom spod znaku alkoholu przyjemność i znacznie większą satysfakcję zaczyna przynosić już nie sam akt podrywania, a coś zupełnie odwrotnego. zabawa treningowa, a zaletą tej zabawy jest fakt, że bawić się w to mogą i zajęci barmani, i wolni.
zabawa w "kto ładniej spławi".
w ten sposób można sobie błyskawicznie wytrenować szybką, sytuacyjną gadkę, która, dobrze poprowadzona, gwarantuje niezły ubaw. w miejscu, gdzie pracowałem z lasek robiliśmy sobie takie igrzyska, że kelnerzy nie odchodzili spod baru, żeby nie uronić co cenniejszej perełki. im brzydsza klientka, tym bardziej chamski tekst- to recepta, która działa zawsze, jedynie wykonanie jest elementem, który można doszlifowywać w nieskończoność.
przykłady?
wyjątkowo brzydki potwór zostawia napiwek.
- nie trzeba reszty, dla ciebie.
- dzięki.
- oddasz w naturze ("gorące" spojrzenie).
- ..nie. to albo ci oddaję resztę, albo czekamy na twoje następne wcielenie.

do baru podchodzą dwie, jedna średnia, druga straszna. z kumplem od razu tą drugą ochrzciliśmy "Koń", co może być wskazówką co do pewnych cech jej uzębienia i śmiechu. tak, rżała.
koleżka wziął je na siebie; najpierw obsłużył tę, powiedzmy, znośną. kończy, uśmiechnął się (a ma uśmiech jak ojciec uśmiechający się do najukochańszego syna z zespołem downa):
- a co dla konika?
chyba nie było to nowe miano dla tej młodej damy, bo wyszła. już nigdy nie dowiedzieliśmy się, co miało być dla konika...

oprócz tego dochodzą całkiem przyziemne, wulgarne manewry, na które mogą sobie pozwolić tylko najebani barmani - polecanie na oko stukilowej klientce drinka "b-52" (jest tylko jeden drink, który mogę ci z czystym sumieniem polecić patrząc na ciebie), płacenie dziewczynie za piwo, żeby tylko więcej nie przychodziła, gratulowanie przechytrzenia selekcji w klubie (wyobraźcie sobie ich miny), proszenie o nierobienie takiego śmiesznego wyrazu twarzy, zapytanie laski z zezem o to, na którego barmana patrzy składając zamówienie, oznajmianie jej, że gdy patrzymy jej w oczy to kręci nam się w głowach, albo zwracanie się do tej grubszej w liczbie mnogiej.

chamski, bezczelny festyn arogancji i prostactwa - ale posiedź przy nas przez chwilę, a ze śmiechu zjebiesz się z hockera.

poniedziałek

absolwent night

starzeję się. 
robi mi się żal taconiosek, obdartusów i głuchoniemych od porcelanowych słoników. a, i brzydkich, tłustych lasek, walczących o barmana.
o ile z litości do niepełnosprawnych słoników zostałem wyleczony bardzo szybko, gdy jeden z nich po drugim obchodzie sali nie pieprząc się podbił do maszyny, gdzie przepuścił 5 dych, to jeśli chodzi o "pustych" klientów ostatnio pękłem. 
środek tygodnia, balet tak se, ani dramatu, ani urwania jaj, czyli praktycznie najbardziej kasogenny wieczór, bo na wszystko jest czas. siedziało ich dwóch, wystarczająco blisko, żeby rozmawiać, i na tyle daleko, żeby mogli osobno spić piwo w spokoju. siedzą, piją. jeden, widać, że gość różnie miał w życiu, niesamowicie grzeczny ("przepraszam, kolego, można popielniczkę? w ogóle sorry, że nazwałem Cię kolegą") co jest domeną ludzi albo bogatych, albo bardzo biednych, w pewnym momencie wyciąga portfel. w portfelu cienko, ale znajduje parę złotówek i prosi mnie. przepraszając. najtańszej wódki, kieliszek. 
i to był moment, kiedy zrobiło mi się gościa żal. gdyby był młyn, nawet bym nie zwrócił na niego uwagi, zrobiłbym i leciał dalej, ale miałem czas obejrzeć go sobie dokładnie, chcąc czy nie. 
policzylem mu za pół najtańszej, bo i tak więcej nie miał. chciałem dać mu coś na popchnięcie tej wódki. nie chciał. tradycjonalista, starej daty, szczerze mówiąc mogłem się domyślić. posiedzieli jeszcze z godzinę, rozmowa zupełnie się chłopakom nie kleiła, a może nie byli w nastroju. na zachętę dałem chłopakom jeszcze po kieliszku od siebie. tym razem, dla jaj, położyłem im po ćwiartce cytryny obok. popatrzyli jakby zupełnie nie wiedzieli, co z nią zrobić. ot, psikus.
po pewnym czasie, gdy już poszli, doszedłem do wniosku, że mogłem chłopakom na tajniaka postawić coś droższego. zostałbym cichym bohaterem wieczoru, i miałbym jakąś tam satysfakcję. 
ale w zasadzie nie mieli przecież źle. 
a ja zrobiłem wtedy 400 za 6 godzin stania.
ach, te wieczory bez ludzi.

są momenty, gdy nawet chuj czuje potrzebę odkupienia win.

sobota

ars barmandi I

myślisz czasem, patrząc na barmana, "ile on musi wyrywać lasek!"?
już nawet nie chodzi o wygląd, ale magia czarnej koszuli na tle drogich butelek zawsze, zawsze robi swoje. przywilej porozmawiania z każdą pijącą kobietą to sam w sobie niesamowity potencjał, a każdy barman to kopalnia zagrywek, tekstów i zachowań, które prowadzą do jednego: najstarszego na świecie, ordynarego spuszczenia z krzyża.
można agresywnie, można delikatniej, najważniejsza i tak zawsze jest prawidłowa ocena, z kim rozmawiasz i na co możesz sobie w tej rozmowie pozwolić. czasem wystarczy głębsze spojrzenie w oczy, uśmiech i bezczelne "umówmy się", czasem po prostu nie zgadzasz się, żeby sprzedać jej piwo z sokiem ("jesteś za fajna na piwo z sokiem, robię ci drinka"), czasem po dwóch, trzech wieczorach gorączkowego i rozpaczliwego bajerowania nie jesteś w stanie nawet dowiedzieć się, czy jest chętna, czy nie ma z kim pogadać. więcej niż trzy wieczory się nie zdarza, nie ma sensu marnować czasu, gdy dookoła mijają cię możliwości.
gdy już przynęta zostaje zarzucona i, co ważniejsze, łyknięta, pojawiają się kolejne, niezliczone opcje. jeśli stoisz z kimś kumatym, dajesz mu cynk i schodzisz wcześniej. jeśli nie chce ci się załatwiać sprawy od razu, bierzesz numer. jeśli widzisz, że podjaranie jest intensywne, ale może zaraz przenieść się na kogoś innego, musisz działać i podejmować decyzje dużo szybciej. najpierw bierzesz torebkę - uzależniasz ją od siebie, bo u ciebie ma hajs, telefon i co jeszcze. wiesz kiedy dzwoni, idzie przypudrować nosek, bierze tiktaki, wiesz dużo, i możesz to wszystko wykorzytać. przypadkowe spotkanie na papierosie na zewnątrz lokalu? zupełnie losowe mijanie w drodze do toalety? najlepiej od początku dać jej do zrozumienia, że jesteś zainteresowany, wtedy od razu zorientujesz się, na jakiej jesteś pozycji. jeśli wraca do ciebie, szuka cię wzrokiem, po obsłużeniu nie odchodzi - wskazane jest działanie. jeśli jest brzydka, tłusta albo ma krzywe zęby, zeza, rzeżączkę, co tylko sobie wymyślisz - męcz się, to twoja wina, że źle cię odczytała. hamuj co tłustszą bajerę, i rezerwuj ją dla lepszych, nie możesz pozwolić, żeby wplątano cię we flirt ze smoczycą...
chociaż znam i takich, którym niekoniecznie takie cudne przywary przeszkadzały... do momentu, aż wytrzeźwieli.
dlatego dobrze jest obejrzeć sobie dokładnie wszystkich podchodzących i odchodzących od baru.
gdy cały czas rozmawia się z kimś, widząc go od pasa w górę, można nieźle się wjebać, w dobie mcdonalda i fejsbukowych gruszek.
i na totalną ironię zakrawa fakt, że wiedząc to wszystko, i widząc to wszystko, nierzadko metr ode mnie, od bardzo długiego czasu zupełnie nie chce mi się robić takich rzeczy.
gdy już wiadomo jak, to takie żenująco łatwe.. czasem aż wstyd.

środa

z pustego i salomon nie naleje. my tak.

polanie 16 "40-mililitrowych" porcji z półlitrowej butelki wódki jest trudne, ale nie niemożliwe. nawet, jeśli lejesz kieliszki, wystarczy, że masz w harmonogramie 2-3 koktajle, a one już zrobią dobrze.
ot, taka luźna dygresja - musiałem się tego nauczyć, gdy w klubie zreflektowano się, że rzucający barmani przyciągają klientów i robią hajs. zapomniano jednak o jednym drobnym, ale nas bardzo martwiącym szczególe - za rozbite butelki i alkohol płacimy sami.
no i trzeba było nadrobić parę razy.
pisać dalej?
rzeczywista cena mojito, nie uwzględniając robocizny, to cena jednej porcji rumu. to wszystko. a teraz przypomnij sobie, ile ostatnio płaciłeś/aś za nie w klubie. gdzie te pieniądze? jeli nadal nie wiesz, przypatrz się powoli rozjaśniającemu się szlachetnemu i strudzonemu obliczu barmana, który właśnie dowiaduje się, że ma ich zrobić sześć, a ty płacisz od razu i nie chcesz żadnych paragonów, bo po co.
echo lat 90., czyli wiecznie żywe, pierdolone kamikaze. po wejściu na polski bar syropów rioby, także wiki cymes i innych herbapolów, po poszerzeniu ich gamy produktów o syropy niebieskie, bar, gdzie sprzedawało się kamikaze stał się nagle miastem ze złota dla pracujących tam barmanów.
dodaj do tego wysoką marżę na likierach, rolnik cytrynowy/napój z limonki, który wypełni ubytki, i na dwa zestawy kamikaze za jeden przynajmniej kasę biorę ja.
gdy dostaję bony/zamówienia na 10x kamikaze, boski wiatr czuję na twarzy.

jedno sprostowanie; wysokie ceny wyżej wspomnianych drinków nie są spowodowane chciwością, to nie barman ustala ceny drinków z karty. ale przygotowanie i zrobienie i kami, i mojito to, w najlepszym wypadku, pół minuty na każde.
w tym czasie można nalać 6 danielsów z colą.
który barman w tej konkretnej minucie zarobi dla klubu więcej?

niedziela

per aspera ad $

jeśli kiedyś zastanawialiście się, jaka inkarnacja byłaby wystarczającą krzywdą dla hitlera, mussoliniego czy polpota, to mogę pomóc.
młody, niedoświadczony kelner w dużej, popularnej restauracji to kara aż nazbyt okrutna dla takich skurwieli jak oni.
biedny, gnębiony przez starszych stażem śmieć, który nie może odezwać się ani słowem (czekałeś kiedyś 40 minut na kawę, po czym dostałeś ją zimną? twój kelner miał wtedy jeden z gorszych dni w życiu, czyli zwykły dzień w pracy), a musi znosić wszystko, będąc w lokalu największą postacią tragiczną. i jednocześnie najbardziej żałosną.
chyba, że lubi picie kawy tak naszprycowanej chemią, że właścicielom szop z dopalaczami zrobiłoby się wstyd po przeczytaniu połowy zawartości jednej filiżanki.
jeśli jest się dodatkowo postacią pyskatą, to nawet jedzenie dostaje zimne, bo bo z kuchnią kosę mają tylko pyskaci debile.
dobry kelner zrobi mnóstwo z niczego, a jeśli jest jeszcze wystarczająco bezczelny, na widok 5 złotych tipa rzuci ci jeszcze 2 dychy, żebyś miał na taksówkę.
młody tadziu z mnóstwa zrobi nic, a na deser debil sprzeda jeszcze perriera, zamiast podać perriera, czyli służbową, dużo lepszą jakościowo, choć niedocenianą wodę gazowaną firmowaną logiem Tanie i Pewne.

bez paragonu.

czwartek

fajnie jest być mróweczką. codziennie, od poniedziałku do piątku zapierdalającą w urzędowych 8-16 w mrowisku pełnym innych, pracowitych mróweczek. potem brać swoją dziewczynę i zabrać ją na "drinka do klubu". dobrej zabawy nie powinna popsuć świadomość, że dla pana z drugiej strony baru jesteś leszczykiem, który za ładniejszą wódkę z sokiem [wow wow, 3 warstwy] zapłacił dubla, w dodatku dla średniej szmuli. jedyną przewagą takiej mróweczki jest fakt, że ona po 30 roku życia ma zawód, w którym chce i może zostać.
barmanów po 30 roku życia jest niewielu, a jeśli są, widać, że przegrali, lub właśnie są w trakcie przegrywania.
bo jeśli zaczynasz robotę, i jest to robota za barem, to albo szybko kończysz, albo grzęźniesz w tym po uszy.
nie chcesz w wieku 28 lat obudzić się z ręką w gównie, w którym tkwi karteczka "nie umiem nic innego". poza tym szybka kasa uzależnia, głośna muzyka uzależnia, a z drogiego chlania nie chcesz zrezygnować sam, bo jest przecież tak kurewsko przyjemne.